wtorek, 24 maja 2016

Szukając Alaski...

Książka Johna Green'a czekała na mojej półce na tak zwane lepsze czasy. Po przeczytaniu Gwiazd naszych wina wiedziałam, że chcę poznać inne dzieła tego autora. Mimo wszystko zawsze jednak zaczynałam coś innego. W końcu nadeszła ta wiekopomna chwila i zaczęłam Szukając Alaski.



John Green | Szukając Alaski (seria: Myślnik) | Wydawnictwo Bukowy Las | 320 stron

Miles rozpoczyna naukę z dala od rodziców i dotychczasowej codzienności. Nagle trafia do obcego dla siebie świata i nie do końca wie czy jest mu w nim dobrze. Jego współlokator szybko jednak nawiązuje z nim nić porozumienia, a także wtajemnicza go w kampusowe i szkolne życie. Dzięki Pułkownikowi Miles poznaje Alaskę. Dziewczynę o stu twarzach i niejednolitym charakterze. Alaska jest dla głównego bohatera zagadką, fascynacją, a w końcu miłością. Ponadto jednak staje się jego przyjaciółką i kolejną przewodniczką w pokrętnej rzeczywistości.
Happy endy są tanie. Dlatego tu takiego nie ma.

Alaska mnie wkurzała. Była tak dziwną postacią, że nie wiedziałam sama czy ją lubię, czy nienawidzę. Miles wydawał się być trochę jak dziecko we mgle, które potrzebuje przewodnika i owszem był nim jego współlokator i po części właśnie ta dziewczyna, ale nie podobało mi się to, jak podchodziła do głównego bohatera. Może i dziewczyny są niezdecydowane, ale nie ma nic gorszego niż wodzenie kogoś za nos. A Alaska chyba to lubiła. Tak mi się przynajmniej wydawało. Poza tym, bezmyślność jej niektórych zachowań mnie poraża. I to jakie konsekwencje ze sobą niosą. Nie chcę tu zbyt mocno spoilerować. Ci, którzy czytali wiedzą, o co może mi chodzić.
Wszystko to jednak jest bardzo prawdziwe. 
Podoba mi się to, jaki jest Miles - trochę ciapowaty, bezradny, szczeniacki. Przez to jednak realny. 
Uwielbiam jego współlokatora, dzięki któremu główny bohater nie jest cichym, nowym uczniem bez towarzystwa. Lubię w nim to, że nie wstydzi się tego, kim jest i skąd pochodzi.
Alaskę też da się lubić, ale za jej samolubne zachowanie można ją znienawidzić. 

Przez większą część książki dobrze się bawiłam. Zastanawiałam się tylko, co odliczamy (fragmenty są zatytułowane jak oczekiwanie na coś ważnego, np. 101 dni przed). Kiedy wydarzyło się to, co się wydarzyło, przyszła refleksja. Nie tylko nad tym, co w książce, ale nad moim życiem i moim przypuszczalnym zachowaniem w podobnej sytuacji.

Trudno było mi napisać o tej książce dlatego, że sama nie wiem, jak się do niej ustosunkować. Lubię postaci, które nie są płaskie. Szczególnie ci główni bohaterowie są w jakiś sposób skonstruowani. Czytając tę historię nie czułam się jak poboczny, niedoinformowany obserwator, tylko jak uczestnik wydarzeń. Za to lubię tę książkę.
Sama opowieść jest słodko-gorzka. Znajdę w niej momenty, które były dla mnie w jakiś sposób żenujące, ale niespecjalnie zmieniają one moją ogólną ocenę.
Chyba zwyczajnie lubię tego autora i to jak pisze, bo ponownie, pomimo niecukierkowej historii, jestem zadowolona z lektury. Czuję, że to mogłoby się wydarzyć i dzięki temu nie mogę skreślić tej książki.

Nie jest to może wybitna literatura, ale ma coś w sobie. Moim zdaniem nasuwa pewną refleksję. Postrzegam to, jako ogromny plus, stawiając opowieść trochę wyżej niż przeciętne młodzieżówki.

Polecam!

8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz